Sala kina „Sokół” wypełniona po brzegi – 3 koncerty prawdziwy maraton i pytanie, czy publiczność wytrzyma. Zaczęło się spokojnie, eterycznie, zjawiskowo. Magda Bałajewicz (Mag Balay), sympatyczna, skromna, jakby trochę zagubiona, na scenie przeistacza się w rasową mającą wszystko pod kontrolą artystkę, tak jakby scena była chlebem powszednim, a przecież jak sama podkreśliła to jej debiut na takim festiwalu.
Artystka obdarzona krystalicznym, czystym głosem nad którym niepodzielnie panuje i z którym może eksperymentować, bawić się. Mimo młodego wieku i w sumie jeszcze skromnego dorobku artystycznego ma ona już swój ukształtowany styl, jest rozpoznawalna czego może jej pozazdrościć wielu artystów z o wiele większym doświadczeniem. Trio towarzyszące artystce to również młodzi, aczkolwiek już dojrzali artystycznie muzycy. Michał Wierba – fortepian i syntetyzatory, Jędrzej Łaciak – kontrabas, Szymon Fortuna – perkusja. Festiwalowy koncert dla Mag Balay był generalną próbą przed nagraniem pierwszej autorskiej płyty tej wokalistki. Nagranie albumu pod tytułem „Stories and Visions” ma się dokonać niebawem w Norwegii. Znajdą się na nim kompozycje Magdy Bałajewicz i Michała Wierby, a wśród nich m.in. te utwory, które były prezentowane na koncercie: Afro Blue, Breathing Silver Rain, czy Ponidzie.
Festiwal Wiosna Jazzowa Zakopane ma w swoim zamyśle również promocję podhalańskich artystów stwarzając im możliwości wystąpienia na festiwalu, który w plebiscycie czytelników Jazz Forum też jest wysoko notowany.
Po koncercie tym zgodnie z Bogdanem Chmurą dziennikarzem Jazz Forum stwierdziliśmy, że możemy być spokojni o przyszłość polskiego jazzu, rośnie nam bowiem wykształcone, zdolne i ambitne młode pokolenie artystów.
„Żywioł ma na imię NAXOS”. Cisza, spokój, zaduma i cząstka melancholii zostały „zakłócone”!
NAXOS – to nie tylko grecka wyspa na morzu egejskim, to także Orkiestra Milo Kurtisa, to żywioł, energia, radość istnienia.
W drugim koncercie tego dnia festiwalu Milo Kurtis zaprezentował swój najnowszy projekt, który niebawem znajdzie się na debiutanckiej płycie zespołu pt. „Podróż dookoła mózgu”. Od Greków powinniśmy się uczyć pogody ducha, radości życia, poczucia humoru. I znów ucieszyliśmy się, że na wielką próbę przed nagraniem swojego pierwszego albumu zespół zawitał do Zakopanego. Połączenie greckiego temperamentu z etnicznym feelingiem i jazz-rockową improwizacją dało niepowtarzalny, emocjonujący w odbiorze efekt. Ciarki po ciele przechodziły, gdy Kaja Karapolios , jak oznajmił Milo „nasza Księżniczka” dawała popis swoich możliwości wokalnych. Koncert był częściowo przedstawieniem celebrowanym przez Milo Kurtisa. Jeszcze raz zostało udowodnione, że jazz to gatunek uniwersalny, głęboko zakorzeniony w kulturze tradycyjnej. W tym przypadku połączenie tradycji grecko-arabsko-żydowskiej z jazzowym aranżem dostarczyło wszystkim uczestnikom tego intelektualnego ucztowania, wiele radości i refleksji, że dla takich chwil, takich spotkań warto jest porzucić inne zajęcia i znaleźć się w innym wymiarze rzeczywistości, odbywając swoją „podróż wokół mózgu”.
Z dziennikarskiego obowiązku odnotować należy udział Apostolista Anthimosa (gitara) m.in. członka w latach 70-tych „Grupy Niemen” Czesława Niemena.


Dzień trzeci – akt trzeci. „Hania, Staś i JBBO team”
Bohaterowie są zmęczeni – nie to było w filmie pod tym tytułem Yves’a Ciampiego z 1955 r. z Yves Montandem w roli głównej. Nasi bohaterowie JBBO team kolejny raz udowodnili, że mimo „podeszłego” wieku zespołu (52 lata istnienia) nadal grzeszą świeżością, lekkością, grą na najwyższym poziomie artystycznym. Na każdym koncercie z muzyków emanuje radość z grania. Nie inaczej było i tym razem. Zespół został ostatnio wzmocniony przez Michała Bylicę (trąbka) zastępującego Janka Kudyka i rzec można jest na równi z pozostałymi członkami zespołu, jego filarem, choć w tym przypadku ów „filar” jest o wiele potężniejszy, bowiem Michał góruje wzrostem zdecydowanie nad swoimi kolegami.
Jazz Band Ball Orchestra ciągle zadziwia swoim fenomenem. Kilkadziesiąt lat wspólnego muzykowania nie wpłynęło negatywnie na jego grę. Jacek Mazur, Marek Michalak, Wojciech Groborz, Teofil Lisiecki i Wiesław Jamioł to muzycy kreatywni, ciągle poszukujący, żeby nie użyć obecnie modnego określenia innowacyjni. Dla nich gra to przyjemność, to wspólna zabawa z publicznością.
Do swoich projektów zapraszają często wokalistów choć sami śpiewają uroczo, ale na poziomie akompaniujących chórków.
Na koncercie po trzech standardach, „Karawanie” Duke’a Ellingtona, na scenie pojawiała się prawdziwa dama w iskrzącej sukni. Takiej prezencji nie ma żadna inna polska wokalistka, przynajmniej ja nie znam, a już trochę w życiu widziałem. Wyglądała zjawiskowo! Nasza Hania Rybka – myślę, ze tak mogę powiedzieć – to artystka o niebanalnym, głęboko osadzonym głosie. Zaśpiewanie dla niej klasyki rocka, jazzu czy folku nie stanowi żadnego problemu. Praktycznie bez próby, z zespołem z którym występowała po raz pierwszy (Ci co choć trochę znają się na warsztacie muzycznym, wiedzą co to dla wokalisty oznacza), Hania zaśpiewała i to tak jakby od lat występowali razem. A było czego słuchać - kołysankę Krzysztofa Komedy z filmu Romana Polańskiego „Rosemary Baby”. Połączenie pięknej kobiety z jej ciepłym aksamitnym głosem i ponadczasowego jazzowego standardu, w jednej z kilku najsłynniejszych kołysanek w historii jazzu to mieszanka, która każdego może przyprawić o palpitacje serca.
Gdy na scenie pojawił się „Staś” (tak koledzy z JBBO nazywają występującego z nimi od pewnego czasu amerykańskiego muzyka i wokalisty Stanleya Breckenridge’a), zrobiło się słonecznie i jeszcze bardziej gorąco. „Summertime” Georga Gershwina to utwór niebanalny i niełatwy do zaśpiewania zwłaszcza w duecie. W swojej interpretacji tego standardu Hania Rybka i Stanley Breckenridge stworzyli doskonale rozumiejmy się duet zbliżający się do niedoścignionego wzorca, czyli wykonania Louisa Armstronga i Elli Fitzgerarld. Stanley Breckenridge to urodzony showman mający doskonały kontakt z publicznością.
Uroczy, niezapomniany, pełen pozytywnych wrażeń koncert w konwencji dixilendowo-swingowej. Wspaniała atmosfera wspólnej zabawy z „deserem” pt. „Georgia On My Mind” utworu z 1930 r.(!) wylansowanego przed laty przez Raya Charlesa.

P.S. Maraton zakończony prawie wszyscy dotrwali, a wychodząc słychać było komentarze „Szkoda, że już koniec…”

Fot. Anna Karpiel-Semberecka